środa, 26 czerwca 2013


Był długi, ciemny grudzień
Na szczytach dachów - pamiętam,
Leżał śnieg,
Biały śnieg

    Usiadł w salonie, nerwowo stukając opuszkami palców o ramę fotela. Co chwilę zerkał w stronę okna bądź na wyświetlacz swojego telefonu, jednak jego brat nie dawał żadnych oznak życia. Ponownie wstał i przeszedł się wzdłuż salonu, drapiąc się po karku, co chwila wzdychając. Kątem oka starał się obserwować to, co dzieje się na ekranie telewizora, tak na wszelki wypadek. Głupi jesteś, wiesz, że to przecież niemożliwe, skarcił samego siebie w myślach. Po chwili usłyszał otwierające się drzwi, więc czym prędzej wybiegł na korytarz, spoglądając na mężczyznę.
- Jesteś - wyszeptał, uważnie go obserwując. Blada twarz, kilkudniowy zarost, czerwone oczy wraz z sińcami pod nimi. Podszedł do niego, nie bardzo rozumiejąc, o co tutaj właściwie chodzi. - Gdzie byłeś? - spytał, zagradzając mu drogę, aby nie przeszedł dalej. - Nie było cię przez trzy dni - dodał, jednak nie potrafił przybrać stanowczego głosu. 

Pochowaj mnie z honorem,
Gdy jestem martwy i uderzam o ziemię
Moje nerwy są odmarzniętymi kijami

    Wzdrygnął się na samą myśl o tym wszystkim. Ponowił próbę wyminięcia swojego brata, lecz na próżno. Zdesperowany i już całkiem bez życia, usiadł na szafce obok. Powolnymi ruchami ściągnął przemoknięte buty, a chwilę później kurtkę, której przyglądał się przez jakiś czas. Te kropelki wody były takie... ulotne. Jak życie. Przeszedł po nim zimny dreszcz. Już sam nie wiedział czy to przez ten chłód na dworze, czy może przez... Nie, nie mógł o tym myśleć.
- Chcę być sam - wyszeptał, z ledwością powstrzymując napływające do oczu łzy. Wstał i zatrzymał się przed swym towarzyszem. - Shannon, proszę - spojrzał mu w oczy, w których widział szok i współczucie. Starszy odsunął się, uważnie obserwując swojego brata.
- Co się stało, Jared? - ponowił swoje pytanie, idąc za nim. Młodszy szurał nogami, z ledwością wchodząc po schodach. Chwycił się poręczy, aby utrzymać równowagę i stanąć bezpiecznie na piętrze. - Jay? - Shann chwycił go za ramię, obracając w swoją stronę. Wyrwał się. Chyba ostatnimi resztkami sił.
- Opowiem ci w swoim czasie, teraz nie dam rady - wyszeptał, wchodząc do swojego pokoju. Rzucił na łóżko torbę, którą miał ze sobą i ruszył w stronę łazienki, zamykając się w niej.
    Usiadł na łóżku, przez pewien czas nasłuchując to, co działo się w pomieszczeniu obok. Błądził wzrokiem po ścianach, suficie, podłodze... Torba. A obok niej gruba książka. Albo zeszyt? Podszedł więc i kucnął, biorąc w dłonie to coś. Spojrzał na okładkę. Czarna, a na niej jakieś dziwne słowa, który w nijaki sposób się ze sobą nie łączyły. Prawdopodobnie napisane za pomocą korektora. Otworzył, jak chwilę potem spostrzegł, zeszyt. Nie powinieneś,powtarzał w myślach, ale coś kusiło go, aby to przeczytać. Albo chociaż przynajmniej zerknąć, co to właściwie jest.
Budda Dla Mary - przeczytał półszeptem stronę tytułową. -  Wszystkie kłamstwa, nadzieje i złudzenia. Niespełnione pragnienia... - zamyślił się na chwilę, próbując rozszyfrować znaczenie rysunku pod spodem. Jared i jego kreatywność. Przejechał wzorkiem na sam dół strony. - Trzydzieści Sekund Do Marsa, jedyne, co teraz kocham - nie wiedzieć czemu, uśmiechnął się pod nosem. Następnie obrócił kartkę, a to, co tam zastał, zdziwiło go jeszcze bardziej, niż widok zamazanych serduszek stronę wcześniej. - Trzydziesty lipca, tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty szósty - wykonał szybkie działanie w myślach, z którego poprawnie wywnioskował, iż Jared miał wtedy pięć lat, on sześć. - Pamiętam to jak dziś. Pamiętam tą datę. Pamiętam ten cholerny ból, który mi zadawała. I słowa matki: Czeka nas przeprowadzka. Kolejna, pewnie nie ostatnia. Byłem dzieckiem, wrażliwym brzdącem, więc wydawać by się mogło, że ten mój płacz to nic takiego. Z tego się wyrasta, mówią. Doprawdy?

*
    Krzątała się po kuchni już od dwóch godzin, przygotowując obiad. To zawsze ją odstresowało, a po wczorajszej kłótni z byłym mężem, który ponownie chciał odebrać jej synków, było to wręcz dla niej wybawieniem. Upichciła ulubione dania chłopczyków, aby jakoś wynagrodzić im to, co na pewno słyszeli. Wyciągnęła z szafy talerze i sztućce, kładąc to na stole.
- Shannon! Jared! - krzyknęła za maluchami, którzy, według niej, siedzieli w salonie i oglądali kreskówki. - Chłopaki! - powtórzyła nieco głośniej, wyciągając z piekarnika mięso.
- Jestem - odezwał się Shann, wchodząc do kuchni z garnkiem na głowie. - Ale nie wiem, gdzie Jay - usiadł za stołem, szczerząc się do kurczaka.
- No to idź go poszukać - chwyciła za miskę z sałatką, tym samym odwracając się w stronę małego Leto. - Jezusie, co ty masz na głowie?! - zdziwiła się, ledwo tłumiąc śmiech.
- Bębenek - podsumował krótko. Ześlizgnął się z krzesła i pobiegł na podwórko.
Constance pokiwała z niedowierzaniem głową. Wiedziała, że jej synowie od zawsze wyróżniali się niemałą kreatywnością, a w dodatku są strasznie uparci. Ostatnimi czasy, podczas pobytu w Nowym Jorku, chłopakom spodoba się pewna kapela z ulicy. Shann przypodobał sobie perkusję, natomiast Jared mikrofon, więc nic dziwnego, że wszędzie szukali coś na ten wzór. Westchnęła, uśmiechając się pod nosem. Ta dwójka to największy skarb, jaki dotychczas ją spotkał.
    Brunet pobiegł na chodnik i rozejrzał się po ulicy, szukając pośród bawiących się dzieciaków swojego młodszego o rok brata. Niestety, nigdzie go nie było. Pomyślał chwilę, a następnie śmiejąc się, pobiegł za tył domu. Stanął przed drzewem i spojrzał na górę. Klasnął w ręce, widząc swojego brata. Wdrapał się niezdarnie po drabinie i przysiadł obok Jareda.
- Mama ugotowała obiad - powiedział, na chwilę myślami uciekając do jedzenia. Kto jak kto, ale konsumpcja była jednym z jego ulubionych zajęć.
- No i co z tego - odbąknął, kryjąc swoją twarz w małych rączkach. - Idź! - odsunął się od niego, przygryzając dolną wargę.
- Czemu płaczesz jak baba? - spytał, zauważając łzy na jego policzkach. Szturchnął go łokciem, chcąc w jakiś sposób go rozweselić.
- Nie płaczę jak baba, tylko jak facet - podirytował się, pociągając nosem. - No weź idź! - pisnął swym cienkim głosem, z którego wszyscy zawsze mieli ubaw.
- Co się stało? - nie dawał za wygraną. - Znowu Mary? - nie chcąc czekać, sam sobie odpowiedział na zadane pytanie. Jared obruszył się i westchnął głęboko. Następnie jak gdyby nigdy nic, przeszedł przez swojego brata i zszedł po drabinie, zeskakując z przedostatniego schodka. Wolnym krokiem, ze spuszczoną głową, skierował się w stronę domu. Shannon zeskoczył z drzewa zaraz po nim, szybko go doganiając. - Ale co? Znów cie nie lubi? - drążył temat.
- Powiedziała, że jestem brzydki, głupi, nic nie umiem i smarkacz ze mnie - zatrzymał się, tempo wpatrując czubki butów swojego brata. Zazdrościł mu, że jest już taki wysoki i może nosić adidasy w tak dużym rozmiarze.
- Przecież ma pięć lat, tak jak ty - oburzył się starszy Leto. - Co ona od ciebie chce?
- Mary mówi, że my myślimy trzy lata do tyłu, czyli mam dwa latka. Czy jakoś tak - wytłumaczył w nieudolny sposób, jak to dzieci i ruszył wolnym krokiem, kierując się we właściwą stronę.
- Sama jest głupia - oburzył się. - Myśli, że jest fajna.
- Ale ona na prawdę jest fajna! - warknął Młodszy.
- Jared, to nie koniec świata! - objął go ramieniem, wchodząc do domu.
    Zasiedli za stołem i wspólnie z mamą zaczęli jeść przygotowane przez nią dania. W końcu z pełnymi brzuchami opadli na oparcia krzeseł, wzdychając głęboko. Constance uśmiechnęła się na ten widok, jednak zaraz spochmurniała. Znowu miała kiepską wiadomość dla swoich synów. Tak bardzo tego nie lubili...
- Młodzi, słuchajcie! - przerwała im jakąś wymianę zdań. - Wiem, że tego wręcz nie cierpicie, ale wkrótce będzie czekać nas przeprowadzka - odparła spokojnie, czekając na ich reakcję. Shannon kiwnął głową ze zrozumieniem, natomiast Jared udawał obojętnego. Była jego matką i czuła, że w głębi niego wręcz się gotuje. - Jared, to nie moja wina, po prostu... - westchnęła. - Takie życie, kochani - posłała im ciepły uśmiech.
- Gdzie jedziemy? - zapytał po chwili Młodszy, dusząc w sobie chęć do wybuchnięcia płaczem, aczkolwiek dolna warga już zdążyła wygiąć się w grymasie.
- Do Nowego Jorku - schyliła się po brudne naczynia i wstawiła je do zlewu. - Za dwa dni - dodała.
Czym prędzej uciekł z domu, na powrót kierując się na drzewo. Będąc na wysokości, czuł, że ma władzę nad innymi, że już nikt nie jest wobec niego obojętny. Każdy go słucha i jest po prostu fajny. Nie lubił przeprowadzek. Co prawda przeszedł dopiero dwie, po czym zawsze wracał tutaj, do Bossier City. Zawsze wracał do Mary. Niezwyklej dla niego dziewczyny, którą bardzo polubił. I znów musiał ją opuścić.